poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Od Lee - C.D Lou

 Nieskromnie przyznam, że mam cholernie dużego fioła na punkcie tych lojalnych pyszczków. Nigdy nie mogłam przejść obojętnie obok takich spraw, chociażby bez zerknięcia kątem oka i wymruczenia pod nosem paru mniej przyjemnych słów skierowanych do właściciela. A raczej byłego właściciela. W sumie spotkanie Lou również było wielkim zbiegiem okoliczności. Och, ta kopuła taka mała.
 (...) Ale moja towarzyszka wyglądała trochę inaczej niż na naszym poprzednim spotkaniu. Zachrypnięty głos, załzawione oczy i zaczerwieniony nos zwiastowały tylko jedną rzecz, czyli przeziębienie. A może jakaś alergia? Co ona miała w głowie, żeby teraz wychodzić z domu?
 – Musimy im pomóc! – Pogłaskała białą istotkę. – Chodźmy do mojego domu. Jest niedaleko. Tam dam im jeść i pomyślimy co dalej. Wchodzisz w to? – Zerknęła na mnie załzawionymi oczami, które wyrażały determinację. Ale nie mogę zaprzeczyć, że w tamtej chwili z lekka przerażały. W jednym momencie pozwoliłem sobie na chwilę zignorować pytanie dziewczyny i wziąłem jednego – mniej pieszczonego przez nas pieska – tego czarnego z białą łatką. Uniosłem go w rękach tak, by był pyszczkiem w stronę mojej twarzy i z lekkim uśmiechem powiedziałem:
 – Byłbym chujem gdybym tego nie zrobił. Wchodzę – westchnąłem, i w tej chwili Lou wzięła swojego szczeniaka na ręce, odwracając głowę i kichając kilkukrotnie. Spojrzałem wtedy z nieco przechylonej perspektywy i dałem jej znak, by oddała zwierzaka w moje ręce. I to nie tak, że nie chciałem ryzykować, by młode się zaraziły, ale też Lou strasznie się mordowała... wyglądała tragicznie, więc co mógłbym zrobić, żeby jej ulżyć? „Kobieto, sio do domu”?
 – Jesteś pewna, że nie chcesz iść odpocząć? – zapytałem.
 – Odpocząć? Nic jeszcze nie zrobiłam. – Zaśmiała się na miarę możliwości, i odruchowo skierowałem się w jej ślad.
 – Dobrze wiesz, o co mi chodzi. – Utuliłem szczenięta. Niech robi co chce, ale mi nie uśmiechała się taka determinacja, z której może wyniknąć coś złego. Postanowiłem, że gdy tylko znajdziemy się w jej domu, zrobię to, co do mnie należy i jeśli będzie trzeba to przykuję ją do łóżka, żeby się kurowała (zbereźnicy~). Bo inaczej nic z tego nie będzie, bez sił nikomu nie pomoże, nawet sobie.
 Nie minęło parę minut, a w akompaniamencie uroczych pisków szczeniąt udało nam się dostać do apartamentu Lou. Jednym, przelotnym spojrzeniem zmonitorowałem korytarz, potem salon i ostatecznie tam się zatrzymaliśmy. Ułożyliśmy nasze „znaleziska” na sofie, a ja siadając obok nich czekałem, aż moja towarzyszka wróci do pokoju. Zniknęła za drzwiami i w sumie nie było jej może ze dwie minuty. Czas zająłem sobie głaskaniem uroczych pyszczków, aż w końcu, w pewnym momencie Lou wróciła z kocami pod ręką. Oba szczeniaki były przemarznięte, gdzieniegdzie ich futro przesiąkało wodą. To był smutny widok i na pewno, gdybym znalazł właścicieli to nie byliby oni zbyt szczęśliwi pod względem mentalnym. Jedyne co mnie z lekka uspokajało, to nieco weselsze istotki, które gdy tylko zobaczyły miękkie koce, zaczęły radośnie piszczeć i skakać. Potem jeden z nich – ten biały – ułożył się pod materiałem i ziewnął przeciągle. Wyglądało, że jest już na tyle bezpieczny, że oddalił się od swojego kumpla, może brata, o jakieś paręnaście centymetrów. Lou powinna się położyć... strasznie dobijał mnie jej przygnębiony widok. Serio, mimo że przeziębienie czy alergia to nic takiego, nie można się tak katować i na siłę wzywać determinację. Lepiej odpocząć i później znaleźć w sobie energię.
 – Pokaż głowę... – westchnąłem ciężko, a niespodziewanie moja ręka szybko znalazła się na jej czole.

(Lou? Sorka, że tak chujowo)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz